czwartek, 4 września 2014

Frozen

Dzisiaj napiszę o czymś zupełnie innym, niż poprzednio. Pomyślałem, że powinienem podzielić się z Wami efektem pracy, której poddawałem siebie przez stosunkowo długi czas. Jej owocem jest samoakceptacja.
Osoby, które nie miały z przedstawicielami mniejszości seksualnych jakichkolwiek kontaktów, mogą nie mieć pojęcia o tym, jak wiele trudu sprawia nam zaakceptowanie siebie. Nie chodzi oczywiście o to, że ktoś ma krzywe nogi, trądzik bądź wadę wymowy. Takie problemy dotyczą w mniejszym lub większym stopniu każdego człowieka. Tym, co zabiera najwięcej czasu, jest akceptacja własnej seksualności.
Ponownie ktoś niezaznajomiony z tematyką mógłby zadać pytanie, na czym ma niby owa trudność polegać? Przecież homoseksualiści są rozwiązłymi seksualnie hedonistami. Otóż, nie wszyscy, a i tę niechlubną część należy chociaż spróbować zrozumieć. Chciałbym kiedyś podjąć się tego tematu tu, na blogu, jednak obawiam się, że na razie znacząco przekracza to moje możliwości.
Tymczasem wróćmy do sedna, czyli dlaczego samoakceptacja wymaga od mniejszości seksualnych tak wielkich nakładów pracy. Za konieczne uważam cofnięcie się myślami do czasów dzieciństwa. Rodzice to kobieta i mężczyzna (oby tak pozostało!). Baśnie- książę (królewicz) i księżniczka(królewna). W telewizji też widziałem tylko heteroseksualne pary. To samo w kościele.

Nie chcę być jednostronny lub uprzedzony, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że instytucja Kościoła bardzo namieszała w życiu wielu młodych homoseksualistów (zapewne tyle samo lub jeszcze więcej wśród pozostałych BTQ). Od małego tłucze się nam do głowy o mężczyźnie i kobiecie, jednocześnie niemalże zupełnie milcząc na temat zaburzeń. O wszystkim dowiadujemy się sami, często z wątpliwej jakości źródeł (jedno z nich ma obecnie domenę edu.pl). Autorami takich informacji są- nie oszukujmy się- osoby niekompetentne, niezaznajomione z tematem. W ten sposób powieleniu ulegają dawno obalone przez naukę mity na temat homoseksualistów. Nie muszę chyba tłumaczyć, że mity te bardzo silnie związane są z nieugiętą dotychczas w tej materii nauką Kościoła.
Głosom sprzeciwu przypominam, iż (niemalże) wszystkie ośrodki zajmujące się leczeniem homoseksualizmu działały pod przewodnictwem duchowym organizacji kościelnych. Ich nieskuteczność i sprzeczność z etyką nie stanowiły dla owych środowisk żadnego hamulca.
Naucza się: A bliźniego swego, jak siebie samego. Ale jak niby homoseksualista może kochać bliźniego, jeśli sam wobec siebie odczuwa wstręt, odrazę i żal? Nie próbuję tutaj nikogo usprawiedliwić, zwracam tylko uwagę na tę skrytą przed wzrokiem antynomię.

W tym miejscu doszliśmy właśnie do największej sprzeczności. Człowiek ma czuć wobec swoich skłonności odrazę, ale przeradza się to w skierowaną przeciwko niemu samemu nienawiść. Jest to stan niezwykle szkodliwy dla duszy (lub psychiki), do tego raczej niestabilny. Życie w nienawiści do samego siebie może zakończyć się przedwcześnie- świetnie ukazuje to film Modlitwy za Bobby'ego.Z sytuacji tej istnieje jednak kilka wyjść.
Po pierwsze- można zostać w Kościele, pozwalać bliźnim na opluwanie pedałów i udawać, że mnie to nie dotyczy. Wymaga to niewątpliwie prawdziwej, ogromnej wiary w naukę Kościoła i katolicką wizję Boga, ale nie prowadzi właściwie nigdzie dalej. Jest swoistą stagnacją, gdzie wyrzekamy się części siebie na rzecz zbiorowości. Żyjemy być może zgodnie z wymogami ogółu, ale nieszczęśliwie. Do tej właśnie grupy zaliczyć możemy część księży i zakonnic.
Drugim wyjściem jest całkowite odrzucenie duchowo-dusznej natury świata, które tożsame jest z materializmem. Wiąże się to oczywiście z utratą wiary w jakiekolwiek istoty duchowe (Bóg jest duchem[...]). Tutaj, według mojego rozeznania, ląduje zdecydowana większość młodych homoseksualistów.

Do trzeciej grupy należę ja. Co to za grupa? Nazwałbym ją grupą tych, którzy zwątpili w autorytet i naukę Kościoła, a którzy nie stali się materialistami. Tutaj znajdziemy wszystkich duchowo porzuconych.
Dla mnie ucieczką jest gnoza, a dokładniej rzecz ujmując, antropozofia. Nie traktuję jej zbyt dogmatycznie, ale staram się przestrzegać zasad, które wymienia jej twórca, Rudolf Steiner.

Mówiąc jednak, że droga do samoakceptacji opiera się tylko na zmianie światopoglądu, popełniłbym w mojej ocenie karygodny błąd. Otóż poznałem człowieka, który skradł mi serce. Z nim czuję się szczęśliwy, spełniony. Wiem, że nie zależy mu tylko na mojej fizyczności. Dzięki niemu odzyskałem wiarę w normalność homoseksualnej miłości. Okazało się, że eros nie jest wszystkim, czego mogę się od życia spodziewać.

I to właśnie było koło zamachowe.

poniedziałek, 1 września 2014

Let the storm rage on

Do dzisiejszego wpisu skłoniła mnie zarówno dyskusja na pewnym forum, jak i własne przemyślenia sprzed jakiegoś już czasu. Ale po kolei.
Rzecz tyczy się związków partnerskich, jednak zanim przejdę do ich apoteozy, chciałbym wyjaśnić, czym różni się wg moich obserwacji relacja męsko-męska od damsko-męskiej. Mam na myśli oczywiście relacje w kontekście pary, inne pragnę pominąć.
Na jakimś etapie życia człowiek zdaje sobie sprawę, że czuje się samotny. Trudno powiedzieć, czy jest to wina społeczeństwa (wszyscy w około "mają kogoś"), czy też wewnętrzna potrzeba, niemniej pojawia się konieczność szukania drugiej połówki. Być może będę mało subtelny, ale powiem wprost: w mojej ocenie wielu młodych mężczyzn traktuje to jak polowanie, grę, rywalizację itd. Gdy słyszę, że sobie wypatrzył, to aż czuję, że coś wewnątrz mnie się skręca. Ale nie o tym. W jakimś momencie to "polowanie" przechodzi w coś innego, podobno bardziej dojrzałego.
Z homoseksualistami (mówię o mężczyznach) jest trochę inaczej. Być może etap "myśliwski" też występuje, ale przede wszystkim w formie niejawnej. Jak można się przekonać, na gejowskich portalach randkowych przodują oferty zorientowane tylko na seks. Zmartwię Was tutaj, drogie panie: jest tam cała masa biseksualnych chłopaków zdradzających swoje dziewczyny i żony. Niestety, wielu z nas (gejów) wystarcza zaspokojenie swoich potrzeb seksualnych. Nie mają nikogo bliskiego, jedynie kumpli na seks. Z czasem może i przyjaciół, lecz nie jest to regułą.
Z drugiej strony opisane wyżej przypadki nie stanowią całości. Całkiem liczna jest grupa ludzi szukających partnera (prawdziwie- ciałem, duszą i duchem) oraz takich, którzy właściwie chcą tylko pogadać, podzielić się doświadczeniami. Tych ostatnich uważam za bardzo sympatycznych, jednak to nie na nich chciałem się skupić. Przypuśćmy, że homoseksualista znajduje partnera. Wiadomo- poznają się: najpierw piszą na portalu, potem przez gadu-gadu, telefon, Facebooka, w końcu dochodzi do spotkania i tak dalej. Ich relacja, choćby jak najbliższa, nigdy nie uzyska cech relacji damsko-męskiej. Brzmi trochę, jakbym zbyt wiele czasu spędził słuchając nieodpowiednich osób, ale pozwólcie, że to wyjaśnię.
Brakuje tu pewności: zabezpieczenia, jakie daje małżeństwo. Związek dwóch mężczyzn trwa tak długo, jak długo są sobą zainteresowani, później przemija. Zdarzają się oczywiście stabilne i "niekończące" się związki, ale stanowią raczej margines. W przypadku małżonków sprawa ma się inaczej- nawet wówczas, gdy stają się sobie obcy. Te kilka gram złota na palcu sprawia, że łączy ich umowa cywilnoprawna. Rozwód oznacza kłopoty i stanowi pewnego rodzaju ostateczność.
Oczywiście jest jeszcze problem z jawnością związku. Większość homoseksualistów wciąż siedzi w szafie, więc o ich miłości wie raczej wąskie grono osób. Ślub z kolei oznacza rozgłos wśród znajomych. Rozwód podobnie. Wiecie chyba, do czego dążę: po co robić sobie problemy? Tłumaczyć się znajomym?
Otóż to. Związek tajny oznacza tajne jego zakończenie, niestety.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje spojrzenie na tę sprawę.

sobota, 30 sierpnia 2014

I need you to listen...

Niczym bohater(?) pewnej popularnej kilka lat temu piosenki, często zastanawiam się "co ja tutaj robię". Otóż wydaje mi się, że coś zrobić rzeczywiście powinienem. Jestem przeciwnikiem wszelkich samozwańczych proroków, którzy nawołują ludzi do działania, a sami podróżują po świecie, zarabiając na życie popularnością: tu ich zaproszą, tam ich zaproszą i biznes się kręci. Nie, zupełnie nie tak widzę czyjąkolwiek predestynację. 
Nie czuję się także kimś powołanym do rzeczy "wielkich" (otwartym pozostaje pytanie, czyim zadaniem jest oddzielanie rzeczy "wielkich" od "nie wielkich"). Drobiazgi też mogą zmieniać świat. Właściwie, chyba nie "zmałpuję" zanadto myśli Tolkiena (wyrażonej przez Gandalfa), mówiąc, że właśnie te drobiazgi mają największe znaczenie.  
Do czego zmierzam: jestem homoseksualistą. Gejem. Nie piszę tego, aby szokować- cóż zresztą w tym szokującego? W internecie każdy może napisać, co tylko zechce, więc przypuszczenie, że kłamię, nie jest w pełni nieuzasadnione. Niesamowicie bolą mnie obelgi, które ludzie kierują w kierunku homoseksualistów jako ogółu. Nie chcę nikogo oceniać, ale świadczy to tylko o krótkowzroczności. Jeśli ich dzieci bądź wnuki będą przejawiać takie skłonności- co wtedy zrobią? Ale nie o tym mowa. Nie jestem "wyoutowany", dlatego moja działalność będzie siłą rzeczy bardzo skromna. Chciałbym... zaprosić wszystkich do poznania mojego życia wewnętrznego. Nie będzie ochów i achów, obiecuję.
Łatwo jest kogoś ocenić, przypiąć łatkę, zaszufladkować. Nie będę kłamał, sam często to robię. Nie możemy jednak pod przykrywką przekonań (chociażby "tradycji chrześcijańskiej") pozwalać sobie na krzywdzenie drugiej osoby. Dość mocno na moją wyobraźnię podziałało jakiś czas temu nagranie postawienia tęczy w Poznaniu. Na wstępie napiszę, że ideę popieram ze względu na treści, jakie ona niesie. Na wspomnianym filmie widać wyraźnie dwie strony konfliktu: zwolenników i przeciwników, co chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Charakterystykę tych grup zostawiam każdemu z osobna, odpowiednie nagrania są dostępne na stronach lokalnych serwisów informacyjnych. Uderzająca jest manifestacja (mocne słowo) przeciwników, uważających siebie najpewniej za prawdziwych polaków, patriotów i katolików. Ze sztandarem, przepraszam- transparentem, na którym umieszczono słowa Jana Pawła II, stali i protestowali przeciwko lewactwu i pedalstwu (sic!).
Domyślam się tylko, że osoby tego pokroju porzuciły już dawno miłość bliźniego na rzecz miłości Boga, bo inaczej uzasadnić tego nie potrafię. Smutno mi z tego powodu, bo przecież jedno nie wyklucza drugiego.